wtorek, 30 sierpnia 2016

16:57. KY 12: Wiewiórki bez obciachu, czyli Kapitol w Indianapolis



Ponieważ wyjechaliśmy wcześnie rano, na podróż zostało sporo czasu; postanowiliśmy zatrzymać się w Indianapolis ze szczególnym wskazaniem na stanowy Kapitol. Bez większych problemów znaleźliśmy miejsce na parkingu – darmowe z okazji święta; tuż obok znów trafiliśmy na oznaki „zieloności” – automatyczną wypożyczalnię rowerów (coś podobnego istnieje już w Chicago), oraz wypożyczalnię elektrycznych samochodów.


Kapitol był niestety zamknięty (choć z dalsza sprawiał wrażenie, że uda nam się wejść – przez otwarte na oścież monumentalne drzwi widać było świetliste żyrandole).



Szkieuka! Fajne zielonkawe latarnie z deseniem
w dębowe liście.

Poszwędaliśmy się więc po okolicy, pogadaliśmy z wiewiórkami – nie unikają specjalnie ludzi, zresztą ktoś poczęstował je właśnie krakersami. Z bliska widać, że ich ogonki są cieniutkie, a kita to same włosy, stojące na baczność.





I tym sposobem zakończyliśmy niemalże tę wycieczkę (przysługiwał jeszcze przystanek na badziewiaka lanczowego – wypadło tym razem na McDonalda, ale z jakiejś przyczyny nie było w nim naszych ulubionych kanapek BLT; czyżby zlikwidowano je, jak jakiś czas temu pieczarki? Za to wnętrze ozdobione było elementami „pożyczonymi” najwyraźniej z jakiegoś zabytku.)




Skończyłam książkę „Murder in Nice”, T przesłuchał spory kawał powieści o początkach chrześcijaństwa w Japonii. W trzy dni pokonaliśmy około półtora tysiąca kilometrów.

THE END

niedziela, 28 sierpnia 2016

16:56. KY 11: Skamieniałości w deszczu, czyli Falls of the Ohio State Park (IN)



Noc była mokra – przez kilka godzin lało, ale namiocik świetnie się spisał, wpuszczając jedynie nieco wody przy wejściu, zapewne dlatego, że nie dało się tam nie dotykać podczas snu. Tuż przed szóstą ulewa zelżała, więc biegiem wzięliśmy prysznic i spakowaliśmy klamoty – oj, będzie w domu suszenie! Nawet jeśli śpiwory nie są oficjalnie mokre, przeszły zapewne wszechobecną wilgocią. Dobrze, że T zainstalował ostatnio w garażu specjalne haki do rozwieszania sprzętu. No i dobrze, że mamy ten (już nie całkiem) nowy namiot, ze starego byśmy wylewali wodę rondelkiem.

Sąsiedzi, którzy pod wodzą energicznego okularnika w turkusowej koszulce polo rozstawili wczoraj wielomodułowy namiot, a kampingową ławkę otoczyli budką z siatki i wstawili do niej masę wszelakiego dobytku, mają się znacznie gorzej – pomimo przykrycia struktury plastikową folią wyciągąją wodę ręcznikami, a w ich głosach słychać rozdrażnienie. Przez otwarte drzwi widać, że nie sypiają na materacach, tylko na sprytnych łóżkach polowych, które obecnie są składem wszystkiego.




Okoliczne wzgórza owinięte były kłębami białej mgły, a i droga ginęła chwilami w gęstym tumanie. Na autostradzie włączył się z kolei intensywny deszcz, który towarzyszył nam aż do Louisville na granicy z Indianą, gdzie mimo wszystko postanowiliśmy zjechać do parku stanowego przy wodospadach na rzece Ohio.

Jeśli spojrzeć na mapę okolicy, na moment można się zadziwić tamą biegnącą właściwie wzdłuż rzeki. To jedyne nieżeglowne miejsce na całej Ohio, zaczynającej się w Pitsburgu (gdzie byliśmy kilka lat temu) i płynącej ponad półtora tysiąca kilometrów aż do połączenia z Missouri (tam też byliśmy, na samiuśkich złączach :). Z tej też przyczyny w Louisville wybudowano tamę i śluzę, a że dno rzeki ukształtowane jest tak, a nie inaczej, wypadło postawić bardzo długą tamę równoległą częściowo do brzegów, łączącą istniejące wysepki.

Na pierwszej ilustracji widzimy porównanie starej mapy z obecnym stanem rzeczy, gdzie odnoga najbardziej południowa prowadzi do śluzy, środkowa - do tamy, a północna jest odgrodzona i tam właśnie ogląda się skamieniałości.

Źródło

Zdjęcie od wschodu, znakomicie pokazujące tamę na środku rzeki:

Źródło

I jeszce spojrzenie z północy - na pierwszym planie Visitor Center, dalej płaskie skały, a za nimi reszta rzeki:

Źródło

Nas interesowało zejście na plastry skał tuż nad samą wodą (choć właściwie ciężko powiedzieć, gdzie ta woda by się zaczynała, pewnie różni się to zależnie od poziomu rzeki). Skały owe to stara rafa koralowa, gdzie nawet bez większych poszukiwań można natknąć się na skamieniałości rozmaitych żyjątek.







Schodzimy właśnie na jedno z największych na świecie otwartych stanowisk skamieniałości z okresu dewonu – i tak sobie po nich stąpamy, bo wedle parkowej strony w ogóle im to nie szkodzi. A deszcz wcale przy tym nie wadzi, kto wie, mokre skamieniałości może nawet lepiej odznaczają się od podłoża.



piątek, 26 sierpnia 2016

16:55. KY 10: Burbon kulki, czyli sklep z czekoladą w Cave City

poprzedni odcinek | następny odcinek


Przez Cave City - miasteczko tuż obok Jaskini Mamuciej - prowadzi jedna główniejsza droga i podczas naszego pobytu przejechaliśmy nią chyba z tuzin razy. Skręciliśmy w końcu tam, gdzie szyld kusił napisem BOURBON BALLS. Spodziewałam się czekoladowych kulek przypominających rum balls, jakie rabia na święta koleżanka z pracy – czyli piłeczek z jakiejś masy z dodatkiem alkoholu.

Tu kulki były jednak skorupkami wypełnionymi płynem; do nich dokupiliśmy jeszcze porcyjkę Bourbon Walnut Fudge... cóż za wspaniały smak! Myślę, że spokojnie możemy tę łakoć uznać za kontynuację wczorajszego zwiedzania Jima Beama.

Smak to jednak nie wszystko; w sklepiku z czekoladą przeżyliśmy mini przygodę podróżowania powoli, a zarazem wśród lokalsów: pani przyniosła najpierw maciupkie próbki, choć w ogóle nie trzeba było nas przekonywać do zakupu. Opowiedziała potem o asortymencie – a że czekoladki robi się na miejscu, zna wszystkie szczegóły.

Zapytała, skąd jesteśmy i kiedy powiedzieliśmy, że z Chicago, a korzeniami z Polski, przywitała nas całkiem przyzwoitym Jak się masz. Okazało się, że jej małżonek jest polskiego pochodzenia, a teściowa była w ogóle stuprocentową Polką (co brzmi trochę dziwnie, ale przy określaniu wielonarodowościowych rodowodów w tym kraju ma sens). I pani lubi bardzo polskie jedzenie, z wyjątkiem jednej tylko potrawy – kiszki.

Rozmowa się rozwinęła; a co zwiedzamy, a gdzie jedziemy – rzuciłam, że śpimy na kampingu Singing Hills, a pani na to, że w takim razie przysługuje nam 10% zniżki. Pochwaliliśmy warunki na kampingu i ogólne przygotowanie gospodarzy – okazało się, że to brat i bratowa Pani Czekoladziarki.

Bourbonowy fudge zjedliśmy po kawałeczku w namiocie, gdy zaczęła się już nocna ulewa. Kto by pomyślał, że w tym dość prymitywnym sposobie podróżowania natrafimy na takie delicje.

---

A cóż to jest ten fudge? Szukam dobrego polskiego odpowiednika, ale bezskutecznie; fudge to fudge, a jeśli słownik podpowiada nawet krówka, cukierek czy masa karmelowa, to nie oddaje rzeczywistego charakteru tego smakowitego zjawiska. A fudge można sobie sporządzić samemu, przepisów w internetach nie brakuje, jak choćby tu czy tu.

A kolację na kampingu robimy tak.

środa, 24 sierpnia 2016

16:54. KY 9: W wijolesie, czyli okna krasowe



Po późnym lanczyku postanowiliśmy zajrzeć jeszcze na drobne szlaczki w okolicy Jaskini Mamuciej – jeden z nich znajduje się w południowej części parku narodowego, przy całkiem innej drodze, i prowadzi do potężnego zapadliska, na dnie którego widać kawalątek błotnistej rzeki. Woda nawet nie płynie, tylko tworzy spore kałuże o odcieniu "mała kawa, duże mleko".


Zeszliśmy na dno przepaści, by na własnej skórze odczuć głębokość zjawiska; nie było, na szczęście, komarów – doszliśmy do wniosku, że w tak wilgotnym powietrzu nie dają po prostu rady machać skrzydełkami. Pot lał się z nas strumieniami, parowały okulary... parowały okulary, jak w saunie jakiej! Takie zjawisko to dla nas nowość, żeby w normalnym lesie, na zwykłym spacerze zaparowaly szkiełka. I zdjęcia też wyszły zamglone.




Nie było żadnych zwierząt – pewnie też im się nie chce nic robić w takiej duchocie. Natknęliśmy się jedynie na Haploa clymene, ćmę z odwróconym krzyżem i kilka płaskich, kolorowych wijów Polydesmida...




...oraz na miriady wijów brązowych, których prawdziwej nazwy nie udało mi się znaleźć. Zeszliśmy na balkonik pod skalną półkę, oparłam łokcie na poręczy, patrzę – a tu obok zasuwa taki wielonóg... a obok drugi, a na całej poręczy dziesiątki, a na skale nad głową setki!!!


Potem już niczego w tym lesie nie dotykaliśmy bo wije wiły się po zwalonych drzewach i nawet po jeszcze żywych, po poręczach i po wszystkich mostkach.

Szukając informacji o wijach odkryłam ciekawostkę językową. Myślałam, że millipede i centipede to to samo, przynajmniej w użyciu potocznym. A tu nie! Centipedes mają po jednej parze nóg na segment i po polsku nazywają się pareczniki, a millipedes to dwuparce i mają po dwie pary nóg na segment. Oczywiście są i inne różnice, ale to widać od razu.

No a jak powiedzieć po angielsku stonoga? Widzę, że istnieje coś takiego jak woodlouse, czyli dosłownie (choć bez sensu) wesz drzewna. Artykuł w Wikipedii podaje, że pospolitych nazw jest sporo i różnią się zależnie od regionu. Zdaje mi się, że na Środkowym Zachodzie powiedziałoby się potocznie roly-poly. Wszystko to jest, rzecz jasna, nie do końca ścisłe, bo potoczne określenia robali niekoniecznie pokrywają się z systematyką. W każdym razie stonoga to nie wij :)

Drugi szlak znajdował się nad rzeką – Green River się ona zwie i tam, gdzie do niej zeszliśmy, rzeczywiście wygląda zieloniutko. Nie była to jednak główna ciekawostka; od koloru bardziej interesujący był jeżdżący na linach prom, w ciągu minuty z małym okładem transportujący auta na przeciwny brzeg.




Przy promie jest też krótki szlaczek do kolejnej podziemnej rzeki – Echo River wydostaje się tu z jaskini i spływa do Green River; ciężko trochę to wypatrzyć, bo miejsce wypływu przypomina raczej brudne bajorko, a nie krystaliczne źródło. Niemniej jednak dzięki wiszącym tuż nad ziemią mgłom (wspominałam już, że było wilgotno? :) niektóre widoki były całkiem magiczne.





poniedziałek, 22 sierpnia 2016

16:53. nawłociami jesień się zaczyna, czyli Busse Forest Preserve



W niedzielę jak zwykle zbudziliśmy się przed szóstą - ale w cudnym chłodzie, przy balkonie otwartym tak szeroko, jak tylko się dało. Cóż za rozkoszna zmiana po wielu tygodniach nieznośnych upałów, nawet o świcie! Szczerze mówiąc, nie do końca chciało mi się wyłazić spod ciepłej kołderki, ale T roztoczył wizję oglądania żuraweli w rezerwacie, gdzie widział ptactwo w drodze do pracy.

Takoż i zajechaliśmy do Busse Forest Preserve, zawierającego kilka lśniących w porannym słońcu niczym lustra jezior.


Żurawele też były - trochę daleko, stąd marna jakość zdjęć (robionych z ręki, oczywiście), ale i tak lepiej niż na poprzednich dwóch wypadach w niedzielne poranki!


Nie było żadnego problemu z obejrzeniem gęsi - one zawsze wtykają się w obiektyw, chociaż trochę przy tym syczą. I nawet nie chce im się wytrzeć dzioba z trawy przed pozowaniem do portretu.



T wypatrzył ścieżkę wiodącą w chaszcze - mieliśmy nadzieję, że może nad kolejną zatokę, ale okazało się, że nie; wróciliśmy do lasu. Przypomniało mi się nasze rodzinne słowo "chaszczowanie" - chyba zasługujemy na to określenie, wszak zielsko czasem wyrastało nawet ponad nasze głowy.



No i mimozy. Cudne, oślepiające wręcz swoją żółcią mimozy... a tak naprawdę nawłocie. Koniecznie trzeba w tym miejscu zacytować piosenkę Czesława Niemena, jeden z moich najulubieńszych utworów wszech czasów. Trochę niby za wcześnie, bo jeszcze nie październik, ani nawet nie wrzesień... ale nawłocie są już obecne.



Z mimozami namącił ponoć sam Julian Tuwim, autor tego pięknego wiersza. Mimozy to całkiem inne rośliny, a żółte krzaczory, w Polsce w zasadzie rośliny inwazyjne, to właśnie nawłoć (goldenrod).


Oczywiście są już i inne objawy końca lata i wkraczania jesieni... na trojeściach (milkweed) pojawiły się bulwy, które w późniejszym czasie zbrązowieją i popękają, a z wnętrza zaczną się wysypywać nasiona z jedwabistymi kitkami.


W rezerwacie były też dęby i żołędzi w futrzanych czapach (wspominałam już, że było chłodno?) Takie nakrycia głowy kojarzą mi się z całkiem innym gatunkiem :)


Czernice! Rzekł T - a ja na to: jakie czernice? Ostrężyny. Tyle razy już się je widziało, a ciagle zachwycają intensywnością barw.



Wyraźnie jednak widać, że nie mamy już do czynienia z soczystą letnią zielenią...


Na koniec jeszcze tajemnicza roślina, któej nazwy nie udało mi się wyguglać. Nie przypominam sobie, żebym wcześniej widziała takie kwiatki okręcone wokół łodygi.



A osty wyglądają, jakby się chciały ewakuować z parku przed nadejściem jesieni... choćby przyszło im w tym celu przekroczyć zbiornik wodny.


I brakło tylko jednego elementu... epoletnika krasnoskrzydłego :) Może za chłodno mu było.